sobota, 10 października 2015

Rozdział I cz.1

~~Ameryka - San~~

****

- Czemu dzwonisz tak wcześnie?- głos Anglii drżał prawie przez sen, gdy podniósł słuchawkę.
- CZY TY NIE WIESZ CO SIĘ DZIEJE?!- krzyknąłem na cały głos do słuchawki i kurczowo podniosłem się z kanapy.
Tony wypełzł spomiędzy puf kanapy i spojrzał na mnie swoimi wyłupiastymi czerwonymi oczyma. Straszny, ale kawaii, nie? Pod nosem westchnął i z niechceniem szeptał w kółko: "Fucking bitch, fucking bitch".
- Ty się mnie pytasz?! Jest dopiero trzynasta!- parsknął od niechcenia i z istnym piekłem z głosie dopowiedział:
- Kto cię uczył tak rano wstawać...
- Dziwisz się!? Anglia, wbij na kanał szósty, patrz co się dzieje!- nie mogłem powstrzymać swoich emocji ciągle wgapiony w ekran telewizora.
- Dobra, ale ostatni raz. Jeszcze jeden taki numer, a ześlę na dokonam ataku nuklearnego na Nowy Jork, tsa?- wycedził wyraźnie przez zęby.
Uff... On zawsze taki jest? Dzień czy noc nigdy się nie uśmiechnie, co to za burak. Chyba w końcu należy odpalić tę rakietę...
- Jaką rakietę!?- usłyszałem szybki głos ze słuchawki, który aktualnie było słychać na cały mój dom.
Zdałem sobie sprawę, że ostatnie zdanie wypowiedziałem na głos, ale cóż... Wiem, że Anglia mimo swojego charakteru nigdy by nie chciał tknąć mojego kraju.
- Co ty tam robisz, co? Składasz te origimi, czy jak tam too?- oparłem głowę o próg kanapy i sięgnąłem ręką po kolejną porcję fast-food'ów.
- Origami idioto. Wstaję, wstaję - oby było to coś ważnego, jak nie moja obietnica zostanie wypełniona - znowu odpowiedział z irytacją i wtedy usłyszałem szmery po drugiej stronie naszej rozmowy.
Przegryzając kawałek hamburgera szyderczy Anglia odezwał się znowu.
- Dyktuj kanał - ziewnął poniekąd, a ja sam spojrzałem znowu w telewizor.
Coś strasznego, nigdy nic mnie nie bolało coś tak, jak ta zaistniała sytuacja. Wpatrując się i wysłuchując każdego słowa reportera odebrało mi mowę i jakąkolwiek chęć na granie w gry video czy same lenienie się na kanapie cały dzień... Jak ktoś może tak robić z moim krajem?
- Szósty - odłożyłem kanapkę do papierka, skrzyżowałem ręce i poprawiając okulary, przełączałem po kolei wszystkie kanały.
Każdy serwis informacyjny ukazywał ten sam widok.
- Ameryka?- wyszeptał cicho Anglia.
Humor porannej "lewej nogi" chyba coś mu odpuścił, jednak mimo wszystko mało przydźwigałem do siebie teraźniejszość i to co się dzieje teraz. Jakoś straciłem swój zapał na wszystko, nawet na wysyłanie milionów sms do Arthur'a... Tony usiadł koło mnie oraz zaprzestając szeptanie pod nosem, przyjrzał mi się od góry do dołu i przekręcił główką. Chciał coś powiedzieć, ale chyba nie wiedział co. Wiem dobrze o co chodzi w danej chwili mojemu towarzyszowi i wiedziałem na pewno, że chociaż Tonek nie jest do tego stworzony - chce mnie pocieszyć? Kosmita wskoczył nagle na stół i poprzewracał wszystkie na nim stojące kubeczki po coli i puszki z napojami energetycznymi. Chwycił jedną z nich i wyrwał mi pilota.
- Życie to fucking bitch, dawaj na diskowery chanel* - zaśmiał się i rozsiadł się na całą kanapę.
- Spieprzaj, ty chcesz oglądać coś innego jak atakują Nowy Jork!?- siłowałem się z małym obcym o pilota, co było trudne. Tony jak na kosmitę jest bardzo mądry (nie, wcale nie jest mądrzejszy ode mnie!), ale w końcu odzyskałem  "klucz bogów" do kablówki.
- Kurna mać, Ameryka, ile mam się powtarzać?!- znowu Anglia krzyknął co przysporzyło mnie o prawie głuchotę, ale zostawmy Arthur'a za sobą.
- Dobra, dobra staruchu. O co pytałeś?- uspokoiłem mieszany poranny charakterek Tony'ego i wysłuchiwałem co na to odpowie.
- O to, co leci w telewizji... Trzymasz się?- z jego głosu mogło było usłyszeć wyraźne zakłopotanie.
- Weź mi nic nie mów... Gdy moi ludzie cierpią, ja również. Nie mam sił, Anglia, co mam zrobić!- znowu padłem plackiem na sofę przykładając do ucha telefon.
- Póki atak nie ustanie idź spać. Nie możesz tego widzieć, takie wydarzenia coś źle wpływają na ludzie przedstawiający swój kraj - odrzekł i wtem usłyszałem delikatne odgłosy ołówka stykającego się z papierową kartką.
- Co piszesz?- powiedziałem po długiej ciszy z małym zmieszaniem.
- Zwolnienie...- Anglia nie zaprzestawał coś pisać, nie mówił nic.
Pamiętam, robił tak zawsze. Kiedy byłem dzieckiem dzień i noc poświęcał na trzech rzeczach; graniu na skrzypcach, pisaniu i piciu herbaty. Nie miał jakoś zbyt dużo czasu, ale lubiłem patrzeć, jak to robi. Jego poezje były płynne i także, wspaniałe. Nawet taki ktoś jak ja, potrafił wywnioskować, że praca jakby jego "starszego brata" jest niezwykła. Tsa... Ale już nie jest moim bratem i to już od bardzo dawna. Zajmuje się swoimi sprawami, a ja swoimi. Nie różnimy się tym, że on jest bardziej skrupulatny, jak również mi wypominając swoje dążenie do spraw inteligentnie. Em, może oprócz naszych innych zamiłowań do zupełnie innych rzeczy jest podobne? Nie miałem ochoty zatruwać sobie głowy myślami, zaskoczony wieścią z mediów odebrało mi zapał.
- Jakie zwolnienie?- wtuliłem głowę w poduszkę, kładąc na stół moje okulary.
Wyczekiwałem odpowiedzi długo, a wpatrując się w sufit zaczynałem liczyć ile pieniędzy zmarnowałem na remont mojego domu.
- Zwolnienie warunkowe. Jadę do Ciebie Ameryko - westchnął między zdaniami.
Serce zabiło mi trochę szybciej. Przyjedzie tutaj? Do Nowego Jorku z Londynu?
- Cz-czemu?- usiadłem ponownie przecierając oczy.
- Tak... A nie mam jechać? Sądzę, że lepiej dla Ciebie byłoby wyłączyć telewizję. Przeżywałem niejedne tragiczne wydarzenia w historii Wielkiej Brytanii. Nie oszukujmy się, ludzie z World Trade Center... Szczególnie niektórzy, przeżyją na pewno.
- CO?! Tam są M O I ludzie! Zabiję tę rąbaną muzułmańską Al-Ka'idę! Jak mogą bezprawnie zabijać tysiące ludzi...- wybuchłem atakiem histerii.
- Ameryka... Wyłącz telewizor, polecę do Ciebie pierwszym i najszybszym samolotem. Idź porób coś innego... Albo pograj w te swoje gry, których sam się śmiertelnie boisz...- i znowu ten ton rodzica.
- Po pierwsze; przecież nie wiesz jak działają lotniska, a po drugie; wcale, że nie!- skrzyżowałem dłonie i właśnie wtedy patrząc na telewizor zbiło mnie totalnie.
Nagle ujrzałem ogień... Śmiertelne tumany ognia stanęły mi prawie przed monitorem i doprowadziły mnie do załamki... Niech ktoś coś zrobi... Ludzie machający przed chwilą z okiem z tamtym miejscu zniknęli w obłokach dymu i popiołu. Am-Ameryko, urośnij w siłę.
Upuściłem telefon na ziemię i znowu padłem na kanapę chowając głowę w poduszkę.
- Niedługo będę - powiedział skołowanym głosem Arthur.
- Jak najszybciej, braciszku.

* - nie miałam na celu popełnienia błędu. Napisałam w ten sposób, jak wypowiedział to zabawny kosmita Tony :D
~~~~~~~

~~Francja - San~~

***

Poranek kolejnym pięknym porankiem. Francuskie słońce powoli wstawało zza horyzontu opatulone lekką i chłodną mgłą buszującą po każdym zakątku Paryża. Przez uchylone okno dostawało się oziębłe powietrze. Niedaleko by po odbiciu echa po paryskich ulicach słychać było melancholijną melodię akordeonu. Niosła się wszędzie, oh jakie to piękne miasto! Mimo muzyków, tych amatorskich i zaawansowanych nikomu nie przeszkadza jak chcą rozkoszować od rana Francuzów swoją piękną melodią i świetnym brzmieniem. Znikomy wietrzyk pogrywał koronami drzew bliskimi mojego okna. Przewróciłem się tylko na prawy bok, by spojrzeć na okno. Zsunąłem z jednego oka opaskę do spania i ziewnąłem nieco. Na ulicę wyszli już pracowici ludzie, którzy spieszą się szczególnie do ważnych urzędów oraz poranne ptaszki, które tylko czekają kiedy nastanie świt. Wstać czy nie? Myśląc niedługo poderwałem się z łóżka i ściągnąłem kołdrę na drugą połowę wyrka. Radował mnie codzienny zapach świeżej wypranej pościeli o zapachu lawendy oraz polnych francuskich kwiatów. Kwiaty? Czyżbym o czymś zapomniał? Coś jakby drapało mi myśli. Wstając zaglądnąłem bezpośrednio na lustro. Moja fryzura była czymś okropnym, totalne défaite! Uh, zawsze ma tak być... Otworzyłem okno na oścież i poprawiłem szybko uczesanie. Wyglądając zza okno wyjrzałem na jedną z paryskich przecznic. Wytwornie ubrane kobiety i mężczyźni snuli się po deptakach.
- Bounjour, Panno Liliane!- krzyknąłem do niewiasty idącej tuż pod moim oknem.
- Bounjour, Francis!- poprawiła swój duży kapelusz do góry.
Poszła swoją ścieżką, a ja nadal wpatrywałem się w codzienny świt Paryża. Mgła trochę ustąpiła, a słońce wyjawiało się coraz wyżej. Ja sam pomyślałem, że bez sensu sterczeć w oknie. Ciekawe, czy Chiny jeszcze gniewa się za podrzucenie mi tego pluszaka disney'owskiej pandy... Jak nie jest prawdopodobieństwo, że gdzieś się tu na mnie skubany nicpoń czai. Désolé, do Yao nie jest to podobne! Mści się tylko Anglia i Rosja, więc nie jestem zagrożony nic a nic. Mam przecież obowiązki... Zapomniałem odebrać świeże croissanty z kawiarni na dole, ale jestem dzisiaj rozkojarzony... Ale co na to poradzę! Zamknąłem okno i przypadkiem zahaczyłem łokciem o wazon; na szczęście, woda się z niego nie wylała. O, i ot co, przyszła mi nagle do głowy.
- Faktycznie, muszę kupić nowe róże.
C.D.N

Obserwatorzy